czwartek, 6 listopada 2014

Myslovitz, odsłona II. Trzy razy eM. '95

Po wygraniu Mokotowskiej Jesieni Muzycznej, Myslovitz, bo teraz już ta nazwa zaczyna funkcjonować, podpisuje umowę w wytwórnią MJM Music PL. Zobowiązuje ich to do nagrania trzech albumów, pod szyldem tej wytwórni.




Latem 1995 roku, w Studiu Radia Łódź, Rojek, Powaga i bracia Kuderscy przystąpili do pracy, wraz z producentem, Ianem Harrisem, odpowiedzialnym za to, jak na koncertach brzmiało m.in. Joy Division czy New Order. Pierwsza płyta Myslovitz faktycznie może kojarzyć się momentami z tymi zespołami. Myslovitz było także porównywane do Oasis, z czego wbrew pozorom wcale się bardzo nie cieszyli.

Album został wydany 10 października. W myśl zasady "trzy razy M", zatytułowano go "Myslovitz", tak samo jak pierwszy singiel, który go promował. Krytycy obwołali zespół najlepiej zapowiadającą się polską kapelą, a krążek za jeden z najciekawszych w '95. Na chłopców posypały się pochwały w magazynach muzycznych, a RMF FM wręczyło im nagrodę "Niedocenieni 95".

Jak więc dokładnie brzmi ten udany debiut?




Album otwiera utwór "Kobieta", przyjemny od pierwszych dźwięków. Spokojny gitarowy kawałek, z charakterystycznym głosem Rojka, tym razem także w wydaniu spokojnym. Śpiew Artura albo się lubi albo nie. Zakładając, że jednak tak, lecimy dalej, to piosenki "Papierowe skrzydła", która znowu daje nam próbkę mocniejszego wydania wokalu lidera. Tutaj po raz pierwszy przykuwa naszą uwagę perkusja, na której mistrzowsko gra Wojtek Kuderski.



Trzeci numer, to właśnie "Myslovitz", pierwszy singiel. Chwytliwa linia melodyczna, refren i optymistyczny wydźwięk całości to odmiana, po poprzednim utworze, który przecież był o samobójstwie. "Myslovitz" jest idealnym singlem nie tylko ze względu na tytuł, ale i brzmienie. Kolejna piosenka to legendarny niemal "Zgon". Jest o... zgonie. Alkoholowym. Nie za wiele można o niej powiedzieć, melodia jest ciągła i motywy się powtarzają w określonej kolejności. Największym plusem jest na pewno intrygujący tekst. No bo o co chodzi z tym tłumem murarzy?

"Przedtem" to kolejny utwór, najsłabszy z tego krążka. Spokojny, może nawet zbyt, perkusja jakby już gdzieś zasłyszana, tekst jakby o niczym. Gdyby tej piosenki nigdy nie napisano, nic by się nie zmieniło, oprócz liczby utworów na debiucie Myslovitz. Potem, przy "Krótkiej Piosence o Miłości" robi się odrobinę ciekawiej, ale nie jest to porywający utwór. Raczej zadowalający, ale gorszy od tych z początku płyty i tych z jej końca.

"Maj", czyli utwór numer siedem. Na początku może wydawać się kontynuacją monotonnej gry, z poprzednich dwóch kawałków. Ale, kiedy tak sobie myślimy, nagle wchodzi refren, w którym głos Rojka brzmi właśnie tak, jak jego fani lubią najbardziej. Jest moc. Kolejna piosenka, "Wyznanie", ma w sobie odrobinę psychodeliczności, którą w pewnym stopniu ten zespół się odznacza. Stała melodia, gitary zachodzące na siebie i tworzące jeden "miauk". Myślę, że panowie nie mają co się zżymać na porównania do Radiohead, bo tutaj to wychodzi ewidentnie. Wychodzi na dobre. "Deszcz" zaczyna się właśnie dźwiękami padającego deszczu. Klimatyczny kawałek, który może wpędzić w depresję, no ale takie to moje kochane Myslovitz już jest. Albo zgon, samobójstwo i deszcz, albo "nie poddaj się" i Marilyn Monroe :)

Przedostatnim utworem jest genialne, ale to genialne "Good Day My Angel". Wspominałam o psychodeliczności? No to tutaj jest też. Bardziej. I ciary są przy refrenie. W zasadzie większość utworu opiera się na basie, spokojnym brzdąkaniu jednej gitary, jakby przypadkowych nutach pianina i głosie Rojka. Ale mniej więcej w połowie, kiedy wchodzą inne instrumenty, całość nabiera tempa i robi się taki uporządkowany chaos, nie idzie, no nie idzie odgonić od siebie skojarzeń z The Doors. I znowu, wychodzi to chłopcom na dobre.

Album zamyka utwór "Moving Revolution". Psychodelia. Psychodelii ciąg dalszy. Ten jeden kawałek jest nawet trochę za bardzo "dziwny" i ja bym go raczej wrzuciła na płytę "Skalary, mieczyki, neonki", no ale jak panowie robili ten kawałek, to nawet nie myśleli, że wydadzą kiedyś płytę z muzyką eksperymentalną.W tej piosence jest pewien zaskakujący moment, ale nie powiem jaki, bo już nie będzie zaskakujący, jak ktoś ciekaw, to sam sprawdzi.


"Myslovitz" to udany debiut. Całość można opisać słowami: charakterystyczna perkusja, dużo gitar, wokal Rojka, psychodeliczność. I te cztery określenia z powodzeniem mogą też funkcjonować przy każdej następnej płycie Myslovitz, oczywiście nagranej za czasów Artura. Nie jest to ich najlepsze dzieło, ale nie można odmówić im dobrego startu i porządnych fundamentów pod podbój polskiego rynku muzycznego. Co też uczynili.