sobota, 22 sierpnia 2015

So, what's the story?

moja zasłuchana do zdarcia kopia
Rok 1995 jest dla mnie ważnym punktem w czasie nie tylko dlatego, że wtedy właśnie przyszłam na świat, tak bardzo nie mogąc się doczekać, że postanowiłam zrobić to miesiąc za wcześnie. Rok ten jest dla mnie tak istotny, ponieważ powstał wtedy zespół Nickelblack!

 Tak. A teraz poważnie. Dwie płyty. O jednej pisałam tutaj, przy okazji opowiadania wam o debiucie mojego ukochanego Myslovitz. To pierwsza ważna rzecz. Chłopaki z Mysłowic byli na początku swojej kariery często porównywani do Radiohead, a także Oasis i było to porównanie całkiem trafne, chociaż sami zainteresowani trochę się na nie zżymali, a przecież był to komplement. Grupa z Manchesteru była wtedy u szczytu sławy, a rozgłośnie radiowe zacinały się na sztandarowcach, jakimi są Live Forever, Wonderwall i Don't Look Back In Anger. I o tym dzisiaj, szanowni państwo. O britpopowym szaleństwie, beatlesowskiej (jakby) łódce w morzu grunge'u i o tym, jak w zgiełku rock'n'rollowych rozrób, braterskich przepychanek i tabloidowych wojen z Blurem, powstał cud legenda -  (What's the Story) Morning Glory?



Mogę sobie tylko wyobrażać, pod jaką presją musiał być zespół, po tak wielkim sukcesie, jakim była ich debiutancka płyta Definitely Maybe. Noel Gallagher jest, a przynajmniej był aroganckim człowiekiem, ale właśnie takiego go kochamy. Powiedział, że Oasis jest najlepszym zespołem na świecie i, cholera, w tamtym momencie był. Powiedział, że ich krążek będzie na szczycie list i miał rację. Podbił je wszystkie. Okazał się też najszybciej sprzedającym się albumem w historii brytyjskiej fonografii. Oasis było wszędzie. Premier Tony Blair przyznał, że codziennie, w drodze do pracy, słucha Definitely Maybe. Po takim starcie, jak niby mieli nagrać coś jeszcze lepszego? Z łatwością. Bo Noel Gallagher oprócz tego, że jest (był) arogancki, jest też, głęboko w to wierzę, geniuszem. I będąc tymże właśnie geniuszem, zaraz pokazał wszystkim, że przechwałki miały podstawy, a jako dowód dał światu kompozycje, które złożyły się na arcydzieło.

Płytę, niby od niechcenia, otwiera utwór Hello. Tak po prostu. Cześć. Jesteśmy Oasis, najlepszy zespół świata. Zaraz skopiemy wam tyłki. Pierwsze dźwięki, to akordy ich największego hitu, który za chwilę będzie nucił cały świat, ale teraz jeszcze o tym nie wie. Zaczyna się się właściwa część Hello. Liam śpiewa, gitary grają, perkusja nadaje żywy rytm, refren szybko chwyta, nie ma czasu na oddech, piosenka trzyma nas od początku do końca, tak samo jak jej następczyni. You gotta Roll With It! Chociaż oba utwory są chwytliwe - umówmy się, cała płyta trzyma bardzo wysoki poziom, nie ma na niej złych momentów - to bardzo możliwe że zaraz zapomnicie każdy przed chwilą usłyszany dźwięk. W zasadzie zapomnicie o całym świecie, zostanie tylko czysty głos Liama śpiewającego Wonderwall. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Nie spróbuję nawet opisać tej piosenki, zwyczajnie nie potrafię. Mogę napisać, że jest piękna, ale to kulawe określenie.
Don't Look Back In Anger. Kolejny obok Ścianycudów, czy też Cudnejściany... No w każdym razie kolejny obok tamtej cudnej piosenki utwór, który pokochały miliony. Przysłuchajcie się początkowi. Tak, to lennonowskie akordy Imagine. Nie wiem co bym oddała, żeby tylko Oasis zagrało jeszcze chociaż raz i żebym mogła zaśpiewać z całym tłumem ten hymn/balladę. Pewnie wszystko. Nie jest to tak do końca niemożliwe, bo Noel gra czasem ten kawałek na swoich koncertach, a o tym, jak ważne dla Oasis i dla niego jest Don't Look Back In Anger, może świadczyć wzruszenie, z jakim to robi. Nie mówiąc już o reakcji publiczności.



Numer 5 na krążku, Hey Now! nie wybija się niczym szczególnym, wciąż jednak jest kawałkiem porządnego gitarowego grania, po którym następuje niezatytułowany numer 6, trwający niecałą minutę. Bez tytułu pozostaje też jedenastka. Oba utwory są fragmentami Swamp Song (z poprzedniego krążka), z tym, że pierwszy dzieli płytę na dwie części, a drugi oddziela całość od wielkiego finału, jakim jest Champagne Supernova (spokojny początek, później narastająca melodia i nakładające się na siebie warstwy). Jednak przed finałem mamy jeszcze cztery utwory. Energiczne Some Might Say, najspokojniejsze
 na płycie, ale dzięki perkusji i samej melodii wciąż z charakterem - Cast No Shadow, wesołe (tak, właśnie wesołe) She's Electric i zaczynające się mocnym uderzeniem i utrzymujące ten ton Morning Glory. Potem instrumentalne 39 sekund i idealne zakończenie - Supernova. 
 

I mamy najlepszą płytę, jaką ten zespół nagrał, zajmującą trzecie miejsce w historii brytyjskiej muzyki rozrywkowej w liczbie sprzedanych krążków, od dwudziestu lat wciąż uchodzącą za kultową i jedną z moich ulubionych, a więc postawioną na półce obok Baru Mlecznego Korova Myslovitz, Uwaga! Jedzie Tramwaj Lenny Valentino, Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Hey i oczywiście Noel Gallagher's High Flying Birds. Bo Noel Gallagher geniuszem jest, a Liam ze swoim pięknym głosem
mu wtóruje, bo ten geniusz musi być w genach.

Wszystkie fotografie bez podpisu pochodzą ze strony pinterest.com.