czwartek, 20 sierpnia 2015

Trzy filmy, trzy sceny, trzy piosenki

 Każdy z nas ma jakiś ulubiony zespół, albo chociaż kilka piosenek, które sprawiają, że nastawiamy głośniej radio i każemy wszystkim się uciszyć. Kawałek dobrej muzyki potrafi polepszyć nam nastrój na resztę dnia. Muzyka jest potężnym narzędziem, co od początków istnienia kina było dla twórców oczywiste. Wielokrotnie pisałam o muzyce filmowej, ale dzisiaj skupię się na trzech utworach, które w moich oczach podniosły wartość całego filmu, każdy w inny sposób.

Star Trek. Uniwersum, które ma już ponad pięćdziesiąt lat. W 2009 roku do kin trafiła nowa wersja historii Jamesa T. Kirka, Spocka i całej załogi Enterprise. Za kamerą stanął odważny J.J. Abrams. Chociaż opinie na temat tego, czy film w ogóle powinien był powstać są podzielone, nie można odmówić temu obrazowi rozmachu, świetnej obsady i wspaniałej muzyki.


Oprócz znakomitego soundtracku, autorstwa Michaela Giacchino, w jednej z początkowych scen możemy usłyszeć utwór, który dla mnie ustawił cały film. Idealnie dobrany do momentu i do charakteru postaci, jaką jest James T. Kirk. Jest głośno, szybko, na wariata. O takim przedstawieniu marzyłby każdy filmowy bohater, jestem tego pewna.


Kolejny film zdecydowałam się obejrzeć ze względu na dość ciekawie zapowiadającą się fabułę, intrygujący tytuł - Horns, a także chęć zobaczenia Daniela Radcliffa w roli innej, niż Harry Potter. Chociaż sam aktor dał sobie świetnie radę, mam rażenie, że cała historia została zmarnowana, przekombinowana. Im dalej w film, tym bardziej się nudziłam, aż tu nagle...


Ok. Film wciąż nie jest arcydziełem. Ale wystarczył jeden kawałek Depeche Mode, w interpretacji Mansona, żeby ta cała miałkość mi już nie przeszkadzała.

Na koniec, wisienka na torcie. Najszczęśliwszy człowiek, to oczywiście ten najedzony. W przypadku Prestiżu, poczułam się właśnie najedzona i szczęśliwa. Mój mistrz, Christopher Nolan, zaserwował mi na przystawkę najlepszą obsadę z możliwych (Hugh Jackman, Christian Bale, Michael Caine, David Bowie, Scarlett Johansson), główne dania składały się z niesamowitej fabuły, tajemnic, niebanalnych rozwiązań i zwrotów akcji, gry aktorskiej na najwyższym poziomie, a na deser podano prawdziwy wybuchowy tort, chociaż zamiast eksplozji nastąpiła raczej implozja. Poczułam się kompletnie wessana, zdumiona, wykiwana, absolutnie rozedrgana i rozbita. Jesteśmy w takim to właśnie opłakanym stanie (i bardzo przeze mnie pożądanym, filmy ogląda się dla takich emocji właśnie), kiedy okazuje się, że zostało jeszcze jedno. Czerwona, odrobinę cierpka, wisienka. W stanie "po-Nolana-filmowym", siedzisz, bo nie jesteś w stanie się ruszyć, słyszysz pierwsze dźwięki i jest to dla ciebie najbardziej oczywista rzecz na świecie, że to właśnie ta piosenka, że to nie mogło być nic innego, że teraz jesteś już syty. I takich Was zostawię. Tylko posłuchajcie.



InstagramTumblrTwitterGoogle+