Miałam ambitny plan napisać coś dzisiaj, ale kiedy wróciłam do domu ok. piątej, okazało się to niemożliwe z pewnych powodów, niezależnych ode mnie.
Zdenerwowałam się, planowałam posta od dłuższego czasu, a dzisiaj, podczas nudnej historii, zarysowałam sobie już w głowie jego szkic.
Ale ponieważ mój plan nie wypalił, postanowiłam dać Wam chociaż jakiś znak życia, i w krótkiej notce zapowiedzieć kolejną, o wiele, wieeeele dłuższą. I wypasioną ^^
A więc! Panie i Panowie! Szykujcie się na MUSE! Obłędny Muse.
I obłędny Matt Bellamy, of course.
...
znowu odpłynęłam ;) i nie chcę wracać.
A Wy sobie posłuchajcie i pooglądajcie, i czekajcie na więcej. Enjoy!
Btw. Uważam, że to najlepsza koncertowa wersja "Supermassive...". Wszystko jest po prostu idealne.