niedziela, 26 października 2014

Recenzja: Kasabian - "48:13"

Jest kilka zespołów, które jak do tej pory mnie nie zawiodły i wciąż trzymają pewien poziom. Jednym z nich jest Kasabian. Poznałam ich dosyć późno, bo dopiero po wydaniu ich czwartej płyty, "Velociraptor", w 2011 roku. Jednak po usłyszeniu po raz pierwszy piosenki "Re-wired", szybko nadrobiłam braki. Post poświęcony w całości temu zespołowi możecie przeczytać TUTAJ.

Ponieważ zespół raczej przebijał każdą nową płytą tą poprzednią, wobec krążka"48:13" miałam naprawdę duże oczekiwania. Chciałam czegoś nowego, czegoś, czego jeszcze nie grali, ale jednocześnie wciąż brzmiącego jak moje (i pewnie też każdego z Was) Kasabian.

 
Pierwsza ciekawa rzecz, dotycząca tej płyty, to tytuł i to, co za nim stoi. Niby takie proste, a jednak, jak powiedział Tom Meighan (wokal), wcale nie. Otóż panowie wymyślili sobie taką a nie inną liczbę minut i sekund (bez większego zastanowienia, po prostu stwierdzili, że to ma być 48:13, a nie nic innego) i postanowili, że cała muzyka znajdująca się na krążku, ma mieć dokładnie taką długość.

Odliczanie tego wyznaczonego czau rozpoczyna się od krótkiego instrumentalnego utworu, który jest wprowadzeniem. Na dobrą sprawę "(Shiva)" i kolejny kawałek - "Bumblebeee" mogłyby być jednym utworem. Jednym świetnym utworem. Już na sam początek dostajemy prawdziwą bombę energii i tego, co w Kasabian najlepsze. Mocna gitara i perkusja, mocna linia melodyczna, charakterystyczny dla zespołu wrzynający się w umysł refren (tego przymiotnika użyłam już kiedyś opisując piosenkę "Switchblade smiles", a "Bumblebeee" jest z tego samego worka, z tym, że nawet lepsza).


Jednym z elementów, które w tej płycie mi się podobają, to sposób, w jaki utwory po sobie następują. Z przeładowanego rockowo-elektroniczną energią "Bumblebeee" nagle, jakby cięciem, przechodzimy do numeru trzeciego, pod tytułem "Steve". Zaczyna się smyczkową linią melodyczną, tak różną od wcześniejszych dźwięków, a jednak, gdy się tego słucha, jest to zupełnie naturalne i jak najbardziej na plus. "Steve", także z chwytliwym refrenem (w którym smyki mistrzowsko zostały połączone z gitarami, co dla Kasabian jest już znakiem rozpoznawczym) i przyłożeniem tam, gdzie trzeba, poprzedza kolejny krótki instrumentalny kawałek, "(Mortis)", który nieco uspokaja tempo, ale tylko po to, żeby zaraz znów niespodziewanie przyspieszyć w utworze "Doomsday". Po tej piosence panowie jak gdyby trochę odpuścili.

"Treat", nie wyróżnia się niczym specjalnym i budzi poczucie, że już gdzieś się to słyszało. Na dłużej można zatrzymać się tylko przy jego końcówce, której brzmienie jest czymś nowym dla tego zespołu, ale bez rewolucji. Numer, "Glass", przypomina na początku "Neon Noon" z poprzedniej płyty, co w dużej mierze jest sprawką charakterystycznego "rozwleczonego" wokalu Sergia Pizzorno. Jednak później Sergio nas zaskakuje... rapując. Summa summarum, piosenka dość udana, słucha się jej z przyjemnością, ale bez dreszczyku, które wywołują inne utwory Kasabian, także z tej płyty. Natomiast potencjał utworu numer osiem, czyli "Explodes" został zupełnie zmarnowany. Piosenkę zapowiadającą się ciekawie, bardziej elektroniczną niż rockową, pociągnięto w nieziemsko nudną stronę, natomiast przejście na elektroniczną stronę mocy nie pomogło, a w tym przypadku raczej jeszcze zaszkodziło. "Explodes" to najsłabszy punkt najnowszej płyty Brytyjczyków, który ratuje się dosłownie kilkoma ostatnimi sekundami, będącymi także płynnym przejściem do ostatniego instrumentalnego utworu na tym krążku - "Levitation".

Utwór "Clouds" z powrotem podnosi poziom i jak najbardziej zalicza się do udanych. Mamy tu fragmenty takiego gitarowego grania, jakie jest rzadkością na płycie "48:13". Bardzo przyjemnego z resztą i melodyjnego, tak jak i cały utwór. Po "Clouds" pora na pierwszy singiel z krążka, do którego po raz kolejny przechodzimy niespodziewanie. Chociaż nie najlepszy z tej płyty, "Eez-Eh" należy na pewno do najbardziej chwytliwych kawałków tego roku. Przedostatnia piosenka - "Bow"- zaczyna się obiecująco i jest czymś odrobinę odmiennym dla tego zespołu, jednak, znowu, bez rewolucji. Album zakończony jest utworem "S.P.S.". To udana ballada, śpiewana przez Sergia, co najwyraźniej zawsze skutkuje kojarzeniem piosenki z czymś, co już nagrali - tak jest i w tym przypadku. Nie przeszkadza mi to jednak, bo piosenka jest przyjemna i w zasadzie można ją opisać, jako ładną. To chyba nieźle? Płyta kończy się ładnie.

48:13. W takim czasie Kasabian zmieściło 13 utworów. W takim czasie zaprezentowali nam bardzo dobry materiał, którym nie przebili jednak swoich wcześniejszych płyt. Najnowszy krążek jest gdzieś pomiędzy płytą "Kasabian" a "Velociraptor". Momentami ma się uczucie de ja vu, jednak elementy zaskakujące i zwyczajnie bardzo dobre, rekompensują nudę, jaka momentami na tym albumie panuje. Brytyjczycy zdołali zebrać bardzo różne elementy i złożyć je w całkiem sensowną całość. Płytę "48:13" zaliczam do bardzo dobrych, co jednak w przypadku tego zespołu nie jest aż takim osiągnięciem, ponieważ mają już w swoim dorobku płyty, tak, a jakże, rewelacyjne.

Na zakończenie mój absolutny faworyt z różowego krążka, "Bumblebeee".